Aktualności

Leszek Dejewski: Jedni wygrywają w „totka”, ja wygrałem na tym, że jestem w Jastrzębiu

Leszek Dejewski to bez wątpienia legenda Jastrzębskiego Węgla. W tym określeniu nie ma krzty przesady. Obchodzi on w tym roku jubileusz czterdziestolecia pracy w jastrzębskim klubie. Z czego wynika to przywiązanie do jednych barw i stałość w klubowych uczuciach? Tego dowiecie się z wywiadu z drugim trenerem mistrzów Polski.

W tym roku mija Twój 40. rok pracy w jastrzębskim klubie z roczną przerwą na występy w tureckim Emlak Bank Ankara. Co takiego jest w tym klubie, że połączyła cię z nim tak silna więź?
Leszek Dejewski: Niektórzy wygrywają w „totka”, a ja wygrałem na tym, że w 1983 roku przyszedłem do Jastrzębia. Ściągnął mnie trener Wiktor Krebok, który akurat zaczął tu trenować. Przy trenerze Kreboku dużo pracowało się nad techniką. Dzięki temu mogłem grać praktycznie na każdej pozycji. Zacząłem od przyjęcia, a skończyłem jako środkowy. Wraz z pojawieniem się Wiktora Kreboka w Jastrzębiu zaczął tworzyć się zawodowy klub, on to wszystko robił bardziej profesjonalnie. Przyszedł także Jurek Pawełek, reprezentant kraju. W następnych latach cały czas mieliśmy szanse na awans, ale z rożnych względów nam to nie wychodziło. W Jastrzębiu miałem przyjemność pracować z fajnymi ludźmi. Cenię kolejnych prezesów klubu. Ci ludzie to pasjonaci. Dzięki nim to wszystko tutaj jest. Ten klub cały czas idzie do przodu. Na początku może nie było wielkich pieniędzy. Byliśmy zatrudnieni w kopalniach, choć na dół nie zjeżdżaliśmy. Mogłem iść grać do Nysy, Częstochowy, ale nie skorzystałem z tych ofert. W 1989 roku awansowaliśmy do I ligi, potem zaczęły się wyjazdy zagraniczne. Przez ten klub przewinęła się masa świetnych ludzi – czy to zawodników czy trenerów. Z wieloma z nich spotykamy się do dziś, dzwonimy do siebie w święta. Mam przez to wielu przyjaciół i znajomych.




W jastrzębskim klubie spełniałeś wiele różnych ról – od zawodnika, przez drugiego trenera, trenera Młodej Ligi do asystenta pierwszych szkoleniowców. Która z tych ról przysporzyła Ci najwięcej frajdy?

Teraz tak po latach myślę, że najlepiej być zawodnikiem. Potrenujesz, bierzesz torbę i idziesz do domu. Stres meczowy oczywiście jest, ale da się wytrzymać. Zawodnik wychodzi z założenia, że wszystko ma być i już. Obecnie trzeba działać pod względem organizacyjnym. Przez lata byłem kapitanem zespołu – od 25. roku życia do końca kariery, czyli czasu, kiedy miałem 39 lat. Była to odpowiedzialna rola, zwłaszcza na początku, w czasach kiedy się nie przelewało. Mam tę przyjemność, że kilku moich kolegów z zespołu dostało się do kadry narodowej. Sławek Gerymski do dziś zwraca się do mnie „panie kapitanie”. Tego za pieniądze się nie kupi… Od 2000 roku byłem u każdego kolejnego trenera asystentem i o każdym mogę mówić tylko dobrze. Jan Such – to trenerski „stary wyga”, Igor Prielożny wniósł do klubu pewien powiew Zachodu, bo pracował wcześniej w Szwajcarii oraz Niemczech. Pojawiły się kamery, statystyki. Ryszard Bosek to znawca siatkówki, który u nas zapanował nad mieszanką wybuchową i wystarczyło to do wicemistrzostwa kraju. Totolo – to był zupełnie inny świat. Trochę żartowaliśmy, że przychodzi statystyk, ale on otworzył nam oczy na trening pod przeciwnika, na konkretne sytuacje na boisku. Nie było gadania, każdy wiedział, co ma robić. Roberto Santilli – to klasa sama w sobie. Na początku współpraca może nie dawała wybitnych rezultatów, ale efekt końcowy był świetny. Później za kadencji Lorenzo Bernardiego dzieliłem pracę w pierwszym zespole, z pracą związaną z budowaniem Akademii Talentów. Do pierwszego zespołu wróciłem ponownie za kadencji Roberto Piazzy i o tym trenerze mogę wypowiadać się wyłącznie w superlatywach. Moim zdaniem warsztatowo był to najlepszy szkoleniowiec, który pracował w Jastrzębskim Węglu. Następnie Mark Lebedew, Ferdinando de Giorgi, Slobodan Kovać, Luke Reynolds, Andrea Gardini. Każdy z nich miał swoją wizję siatkówki i każdy wniósł coś pozytywnego w budowanie potęgi klubu. Obecny trener Marcelo Mendez to jedyny szkoleniowiec Jastrzębskiego Węgla, który zdobył dwa tytuły mistrza Polski. Bez wątpienia jest to fachowiec o uznanej klasie międzynarodowej.

Czynnym zawodnikiem pozostajesz do dziś. Bierzesz udział w rozgrywkach Amatorskiej Ligi Siatkówki oraz Mistrzostwach Polski Oldbojów. Tak ciężko rozstać ci się z siatkarskim parkietem?
W moim wieku głównie chce się dotrwać do końca meczu w pełnym zdrowiu, ale sprawia mi to dalej wielką przyjemność. Wracają wspomnienia, a stały kontakt z kolegami z boiska to jest coś, co warto pielęgnować.




Przygodę z siatkówką zacząłeś w rodzinnym Bielsku-Białej w BBTS-ie Włókniarzu...

Tak w ogóle to zacząłem grę w siatkówkę dość późno, bo w ósmej klasie i w trochę dziwnych okolicznościach. Poszedłem na trening siatkarski i nie za bardzo mi się podobało. Ale nauczyciel powiedział mi, że jak zrezygnuję z siatkówki, to będę miał problemy w szkole (śmiech). Potem trener Krebok zobaczył wybijających się graczy, wśród których byłem także ja, i zaprosił nas do seniorów. I tak mając 18 lat, grałem już w seniorskim zespole. OK, żeby oddać prawdę, to obowiązywał wówczas taki przepis, że w „szóstce” musi być dwóch graczy poniżej 20. roku życia, ale mimo wszystko Wiktor Krebok stawiał na młodych. Potem trochę dzięki temu szkoleniowcowi, który był asystentem Huberta Jerzego Wagnera, trafiłem do reprezentacji. On mnie polecił. Co warte podkreślenia, znalazłem się w kadrze jako jeden z dwóch drugoligowców. Byłem na sześciu obozach przygotowawczych, nie odstawałem sportowo. Ale później miałem problem z kolanami i musiałem się poddać artroskopii. Wagner był siatkarskim guru. Typ gawędziarza. Można go było słuchać godzinami. Ja miałem z nim do czynienia w sumie trzy razy – w reprezentacji, w USA oraz w Turcji.

W jaki sposób trafiłeś do ligi tureckiej?
Zacznę się od tego, że w 1989 roku awansowaliśmy do I ligi. W pierwszym sezonie w najwyższej klasie rozgrywkowej przed ostatnią kolejką w tabeli był taki ścisk, że nie było wiadomo, czy się utrzymamy. Wygraliśmy w Radomiu i na Legii, a inne wyniki ułożyły się tak szczęśliwie, że skończyliśmy rozgrywki na 4. miejscu. W kolejnym sezonie już wiedzieliśmy, „z czym to się je”, graliśmy dobrze, przyszedł trener Bronisław Orlikowski, z którym zdobyliśmy brązowy medal. Trener Orlikowski miał kontakty, to on podsunął mi pomysł z wyjazdem. Wiadomo, żeby ciężko było wówczas wyjechać zagranicę, ale trener Orlikowski pomógł mi w tym, że moje podanie znalazło się w siatkarskim związku na wierzchu. Zgłosił się turecki menedżer, ale sprawa jakoś przycichła. Dopiero, kiedy pracujący już w Turcji Hubert Wagner zaczął szukać w Polsce graczy, którzy mogliby zasilić prowadzony przez niego Halkbank Ankara, wspomniany agent ujawnił się ponownie i tym razem transfer doszedł do skutku. Pojechałem wraz z żoną, był to fajny okres. Trenowałem pod okiem późniejszego trenera żeńskiej kadry Rosji, Wladimira Kuziutkina. Zdobyliśmy wicemistrzostwo kraju, a mistrzem została drużyna Wagnera. Turkom jednak coś nie pasowało i nie przedłużyli ze mną kontraktu. Byłem na wypożyczeniu, więc miałem gdzie wracać. Jastrzębianie w tym czasie przy trenerze Marku Kotulskim ledwo utrzymali się w lidze. W następnym sezonie spadliśmy z ligi. A stało się tak z różnych względów. Złożyły się na to zawirowania związane z kopalniami, byli nowi zawodnicy, pogubiliśmy się w tym. W klubie zatrudniono nawet psychologa. Nie pomógł nam, a tylko nas poróżnił. W 1997 roku wywalczyliśmy awans do serii A i odtąd klub zaczął systematycznie piąć się w górę. 




Oprócz wicemistrzostwa Turcji masz na swoim koncie także mistrzostwo Stanów Zjednoczonych.

Co prawda były to otwarte mistrzostwa USA, poziom nie był superwysoki, ale trzy pierwsze zespoły prezentowały przyzwoity poziom. Organizował to człowiek z Rzeszowa, nazywał się Marek Kwoka. Facet miał fabrykę sukien ślubnych, był zapaleńcem na punkcie siatkówki. My musieliśmy sobie zapłacić za bilet, on organizował całą resztę i załatwiał nam pracę dorywczą na miejscu. Pojechała tam grupa zawodników, którzy brylowali w lidze: Wiesław Popik, Paweł Wrzeszcz, Albert Semeniuk, Andrzej Kowal, Rafał Legień. W takim składzie w polskiej lidze bylibyśmy wysoko. Ale chcieliśmy przeżyć coś innego, Ameryka od zawsze przyciągała. Mieliśmy sponsora, którym była „Wódka Luksusowa” (śmiech), dostaliśmy także stroje meczowe. Z czasem ktoś wpadł na pomysł, by zaprosić także trenera Huberta Wagnera, żeby nadać temu wszystkiemu większego prestiżu. Odbyliśmy z nim kilkanaście treningów, on nas poukładał. U Wagnera nie było „zmiłuj się” – na przemian praca i treningi. Wygraliśmy turniej, a ja zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem mistrzostw. Miałem 35 lat, byłem zawodnikiem w sile wieku (śmiech).

A który moment w historii jastrzębskiego klubu wspominasz najlepiej?
Na pewno pierwszy medal dla Jastrzębia w sezonie 1990/1991 zdobyty z super zespołem, w którym bardzo żeśmy się ze sobą zżyli. Potem pierwsze mistrzostwo Polski, gdzie wygraliśmy wszystko, mając drużynę bez wielkich gwiazd. Nie sposób nie wspomnieć o Pucharze Polski. Mało kto pamięta, że na turniej finałowy do Bydgoszczy jechaliśmy po porażce w Lidze Mistrzów w Grecji, byliśmy zdołowani, a mimo to pokonaliśmy kolejno ZAKSĘ i Resovię w finale. No i oczywiście ostatnie lata, które wyniosły nas na sam szczyt europejskiej siatkówki, bo niecodziennie zespół występuje w czterech finałach ligi z rzędu, trzykrotnie je wygrywa, a do tego dwa razy gra w ścisłym finale Ligi Mistrzów.



Czy patrząc z dzisiejszej perspektywy przypuściłbyś, że Jastrzębski Węgiel aż tak się rozwinie?
Wykonaliśmy gigantyczny skok. To nie podlega dyskusji. Pamiętam jak w latach 80-tych chcieliśmy zarabiać 50 dolarów miesięcznie do końca kariery, a ówczesne władze klubu nie zgodziły się na taki układ. I może to dobrze (śmiech)! Obecnie, jeśli chodzi o organizację, zmierzamy ku perfekcji.


Masz jeszcze jakieś marzenia związane z Jastrzębskim Węglem?
Wygraliśmy już dużo, ale nie wygraliśmy wszystkiego. A apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chcielibyśmy kolejny raz zdobyć mistrzostwo Polski i kolejny raz zagrać w finale Ligi Mistrzów i w końcu wygrać te rozgrywki. Przed nami też następne sukcesy w Pucharze Polski, który zdobyliśmy tylko raz. Utożsamiam się z tym klubem na dobre i na złe. Jest to moje miejsce na świecie. Myślę, że jakaś kontynuacja pokoleniowa jest zachowana. Mój syn Jakub jest trenerem w Akademii Talentów Jastrzębskiego Węgla. Najstarszy wnuk Wiktor też zaczął trenować siatkówkę. Tak więc Dejewscy będą w tym klubie jeszcze przez długie lata…

Tekst ukazał się w klubowej gazecie „Moc Siatkówki 9”, a jego autorem jest Marcin Fejkiel.

Powrót do listy

Powiązane informacje

POWIĄZANE WIADOMOŚCI